niedziela, 25 maja 2014

Walcz do końca: rozdział 6




                Podróż w pociągu minęła Annabel i Remusowi spokojnie. Całą drogę przegadali na bardziej bądź też mniej ważne tematy. Remus widział, że dziewczyna się stresuje, lecz nic nie mógł na to poradzić. To normalne, że bała się o zdrowie mamy. Siedziała tak blisko niego, na wyciągnięcie ręki, a on wiedział, że nie może się zbliżyć. Nie może usiąść bliżej niej, pocałować w policzek i wplątać palce w jej włosy. Z jednej strony to go niszczyło od środka, lecz z drugiej cieszył się, że może tu z nią być, jechać w jednym przedziale bez obowiązku patrolowania gwarnych korytarzy. Momentami siedzieli po prostu w ciszy, a Annabel opierała głowę o szybę, zamykając oczy. Wtedy powstrzymywał się, by nie patrzeć na nią zbyt natarczywie. Choć jeszcze rok temu nie widział w niej nic szczególnego, teraz była dla niego chodzącym ideałem. Lubił jej ciemne włosy i jasne oczy, jej podbródek i policzki, jej usta…
                -Dojeżdżamy – powiedział cicho, potrząsając lekko jej ramieniem, gdy za oknem zobaczył znajome widoki.

                Gdy wysiedli na dworcu King’s Cross, pomógł jej wziąć walizkę i poszli w stronę metra, które znajdowało się nieopodal. Dziewczyna kupiła bilety i już po chwili (błąkania się po tunelach metra) siedzieli w podziemnym pociągu, razem z setką innych ludzi w wagonie.
                -Chyba nigdy nie przyzwyczaiłbym się do takiej komunikacji – powiedział Remus, a Ann przytaknęła. – Gdzie mamy wyjść?
                -Na Wembley Park– odparła, patrząc na mapkę zawieszoną na jednej ze ścian metra. – Albo na Neasden? Kurczę, nie do końca wiem.
                -Pokaż – Remus podszedł, lustrując wzrokiem mapkę. – Też nie mam pojęcia – przyznał się po chwili skupienia. – Ale Neasden jest tylko o jeden przystanek wcześniej, to nie powinno być daleko. – Powiedział, chociaż od noszenia dwóch walizek już mu cierpły ręce. No cóż, gentleman zawsze do usług. – Możemy tam wyjść i najwyżej dojdziemy.
                -Nie ma sprawy – odparła. - To wychodzi na to, że czas na nas.
                Gdy metro stanęło i otworzyły się drzwi, wyszli na stację, zmierzając ku schodom do wyjścia na ulicę. Starczyło kilka kroków, a tunele metra rozświetlił zielony błysk. Gwałtownie się obrócili, słysząc wybuch. Jakieś dziecko zaczęło płakać. W oddali w tunelu słychać było trzask metalowych części pociągu. Spojrzeli na siebie z przestrachem, po czym zaczęli ile sił w nogach biec na schody. Wszędzie wokół była masa ludzi. Gubili się w podziemnych korytarzach.  Jakaś ściana obok runęła. W ich żyłach płynęła czysta adrenalina. Ludzie kotłowali się, biegnąc po schodach, a z zawalonych tuneli biły języki ognia i kłęby dymu. Annabel osłoniła usta i nos chustką, by nieco oczyścić powietrze. Remus szedł, trzymając obie walizki w lewej ręce, prawą dłonią zaś chwycił mocno za przegub dziewczyny i ciągnął za sobą, by się nie zgubiła. Oczy zaczynały mu łzawić, lecz chciał jak najszybciej ich stąd wydostać. Nie dbał już o nic, chciał tylko, żeby wyszli stąd cali. Ogień zaczynał się zadziwiająco szybko rozprzestrzeniać, mury runąć, a ludzie biegali we wszystkie strony, krzycząc i nawołując się nawzajem. Musiał ją stąd jak najszybciej wyciągnąć. Nie myślał, co robi, wszystko było jakby automatyczne. W takich chwilach człowiek nie ma czasu myśleć, chodzi tylko o to, by przeżyć. Usłyszał huki deportacji tuż za nimi. Jakiś zielony błysk po jego prawej stronie sprawił, że zaczął biec, potrącając innych ludzi i ciągnąc Annabel mocniej za sobą.
                Gdy wybiegli na dwór, gdzie było już bezpiecznie, jak tylko zobaczył twarz dziewczyny, nieświadomie wypuścił z dłoni walizki i przycisnął ją do siebie. Wpił się w jej usta, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Objął ją mocno, całując zapamiętale. Chciał ją czuć, wiedzieć, że żyje i jest cała i zdrowa. Całował ją całym sobą, i choć tak naprawdę robił to po raz pierwszy w życiu, była w tym taka pasja, jakiej ani on, ani ona nie doświadczyli jeszcze nigdy.  Nim doszło do niego, co się dzieje, było już za późno. Odsunął się raptownie, widząc jej zamglone spojrzenie. Momentalnie zaschło mu w gardle.
                -Wybacz – powiedział szybko, nieco zachrypniętym głosem. – Przepraszam. To przez te emocje. To… nic nie znaczyło – wydusił w końcu, próbując wytrzymać jej spojrzenie, takie, którego jeszcze nigdy u niej nie widział, a przecież nie znali się od wczoraj. Nie potrafił tego odczytać, na pewno nie poprawnie. Starał się nie wyglądać na podekscytowanego, starał się nie zdradzić swoich uczuć. Nie chciałaby go, nie był przecież jak inni.
                -Rozumiem – odparła w końcu cicho. Otworzyła ponownie usta, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz musiała się rozmyślić, szybko je zamykając. Jej głos był cichszy niż zwykle, jakby wyprany z emocji.
                Annabel zmarszczyła brwi, patrząc w jakiś punkt nad jego głową. Remus odwrócił się, widząc, jak dym z pożaru układa się w węża wypełzającego z otwartych ust czaszki. Mroczny znak, pomyślał, przypominając sobie pewien artykuł w proroku codziennym.
                -Śmierciożercy – powiedział, a ona potwierdziła skinieniem głowy. – Widziałaś zielone światło? – zapytał znienacka. Bał się, że tylko on widział te błyski. Jednak ona znów skinęła głową na potwierdzenie. Taki snop światła strzela z różdżki przy zaklęciach czarno magicznych. Dzięki Bogu, że wysiedli przystanek wcześniej. Inaczej pewnie już by ich nie było.

                Godzinę później Remus siedział w szpitalnej kawiarni, czekając na jakieś wieści o stanie zdrowia pani Rose. Mama Annabel była na oddziale intensywnej terapii, gdzie nie mógł wejść nikt z poza rodziny. Cudem wpuścili niepełnoletnią Ann. Musiał więc tu czekać, bo w końcu teraz dziewczyna była pod jego opieką i jeśli coś by się jej stało, słono by za to zapłacił.
                Powoli sączył z papierowego kubka czarną kawę. Jak mógł ją pocałować? Co z niego za idiota… No jasne, że mu się podobała, nawet bardzo, ale to nic nie znaczy. Nie może z nią być. Zresztą, ona i tak go nie zechce. A nawet jakby zechciała, to gdy się dowie… Nie, miłość nie jest mu pisana. Nie zasługuje na nią. Jest potworem, stworzonym do krzywdzenia, nie do bycia kochanym.
W dodatku po tym pocałunku zrobiło się między nimi tak niezręcznie. Pocałunku? Czy w ogóle mógł to tak nazwać? Czuł się okropnie, jakby siłą ją do tego zmusił. Nie powinna być całowana w ten sposób. Musi z nią o tym pogadać.

Annabel weszła do sali, w której leżała jej mama. Od razu ją zobaczyła. Leżała na łóżku przy oknie, a Allan podtrzymywał jej głowę, karmiąc jakąś papką. Wyglądała okropnie – blada, drżąca, wychudzona, łysa, okropnie się postarzała.
-Mamo, Allan – powiedziała, podchodząc do łóżka. – Jestem – powiedziała, chwytając ją za dłoń.
-Bell – brat szybko ją objął na powitanie. – Dobrze, że jesteś.
-Kochanie – mama lekko ścisnęła jej rękę. Jej zmęczone, schorowane oczy się roziskrzyły.
-Jak się czujesz? – zapytała dziewczyna, choć to pytanie wydało jej się idiotyczne.
-Już lepiej – powiedziała niemrawo. – Tak mocno was kocham.
Przygarnęła do siebie swoje dzieci. Wiedziała, że nie zostało jej wiele czasu, chciała więc dać im jak najwięcej swojej matczynej miłości. Cieszyła się z przyjazdu Annabel i z tego, że Allan tak dzielnie przy niej czuwał. Choć byli skrajnie różni, z obojga była niezmiernie dumna.
-Hej Bell, Dumbledore pisał, że nie możesz przyjechać sama i, że wyślą kogoś z tobą? – zapytał po dłuższej chwili milczenia Allan.
-Tak, ale Remus nie mógł wejść na oddział, czeka w kawiarni.
-Lupin, ten w twojego roku? – dopytał Allan, przypominając sobie to imię. Siostra musiała kiedyś o nim wspominać.
-Tak, jest prefektem naczelnym, ale ma ukończone siedemnaście lat. – wyjaśniła.
Mimowolnie na myśl o Remusie dotknęła warg. Pocałował ją. Kiedy ona tak strasznie się bała, ten impulsywny pocałunek zmazał cały strach. Chciała więcej, chciała… sama nie wie, czego dokładnie. Ale czegoś innego niż teraz. Czegoś, co nie byłoby słowami „To nic nie znaczyło”. Niemal czuła, jak łzy cisną się jej do oczu. Nieświadomie ją zranił, lecz nie mogła go za to winić. Przecież nie zmusi go do miłości.
-Ann, pomożesz mi? – zapytała mama, wyrywając ją z zamyślenia. – Muszę iść do toalety.
Dziewczyna pomogła matce wstać, po czym pozwoliła, by uwiesiła się jej na ramieniu. Szły powoli przez szpitalny korytarz. Pani Rose miała duże trudności z poruszaniem się, każdy krok był dla niej wyzwaniem. Ann miała wrażenie, że blednie z sekundy na sekundę. Na korytarzu podszedł do nich młody lekarz.
-Pani Rose, czy jest Allan? – zapytał miłym głosem.
-Tak – odpowiedziała powoli i ochryple.
-Świetnie, bo mam dla pani dobrą wiadomość. Wychodzi pani – powiedział, łapiąc ją za ramię.
-Słucham? – zapytała znienacka Annabel. Przecież mama tak okropnie wyglądała, że nie mogli tego zignorować.
-Niech pani wybaczy, ale muszę teraz porozmawiać z Allanem Rose – podkreślił lekarz, mijając je i idąc do sali, w której był Allan.
Mama spojrzała na dziewczynę z nieskrywaną radością.

Doktor Queen wszedł do sali, w której Allan czekał przy łóżku matki, aż wrócą. Gdy zobaczył lekarza, wstał.
-Mama jest…
-Tak wiem, mijałem ją – przerwał mu lekarz. – Pańska matka wychodzi.
-Pan sobie żartuje? – zapytał Allan, lecz doktor posłał mu zasmucone spojrzenie.
-Niestety. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Teraz musi tylko odpoczywać, a lepiej, jeśli odpocznie w domu.
-Kłamiesz – zarzucił mu chłopak, w którym gotowało się z wściekłości. W jednej chwili stracił jakikolwiek szacunek do tego faceta. – Po prostu nie chcecie, żeby tu umarła, tak? Bo popsuje wam to statystyki? Powinniście ją leczyć, a nie czekać, aż umrze.
-Powiedziałem, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Jeżeli organizm przyjmie leki, to pańska matka przeżyje, jeśli nie… Lepiej, żeby odeszła w miejscu, które kocha. Nikomu nie życzę śmierci w szpitalnym łóżku.
-Do widzenia, panie doktorze – powiedział stanowczo Allan. Queen rozumiał chłopaka doskonale. Sam by się wkurzył na jego miejscu. Wyszedł bez słowa. Naprawdę, gdyby tylko była jakaś nadzieja, zrobiłby wszystko. Jednak było już stanowczo za późno.

Gdy Allan pomagał matce wyjść z budynku, Annabel pobiegła do kawiarni. Niemal natychmiast zauważyła Remusa przy jednym ze stolików. Podeszła do niego, a chłopak spojrzał na nią zdziwiony. Tak szybko? Był przygotowany, że posiedzi tu parę ładnych godzin.
-Mama wychodzi – powiedziała Ann z bólem w głosie. Tłumaczenia są zbędne, jak zobaczy jej stan, domyśli się, o co chodzi.
-Mam nadzieję, że złapiemy taksówkę – Remus wstał z miejsca, biorąc walizki. Szedł za gryfonką do wyjścia. Ann czuła na sobie jego spojrzenie. Musiał teraz pluć sobie w brodę, że ją pocałował. Jednak nie chciała roztrząsać tej sprawy. Jeśli on nie będzie chciał o tym gadać, ona nie będzie mu się narzucać.
Gdy wyszli, Remus przedstawił się Allanowi i pani Rose. Gdy zobaczył stan mamy Ann, od razu pobiegł do budki telefonicznej wezwać taksówkę z jednego z numerów przyklejonych w środku. Po pięciu minutach podjechało auto, zawożąc ich szybko na miejsce. Remus pomógł jeszcze wnieść walizki na trzecie piętro starej kamienicy i poszedł do hotelu, gdzie miał mieć zarezerwowany pokój.

***

Późnym wieczorem Annabel zaparzyła dwie herbaty z lipy i poszła do sypialni mamy. Allan nocami pracował jako ochroniarz, więc miały czas dla siebie. Weszła po cichu, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Pani Rose otworzyła oczy, robiąc córce trochę miejsca na skraju łóżka, gdzie ta przysiadła.
-Zrobiłam herbatę – postawiła kubki na szafce nocnej, by ostygły. – Jak się czujesz?
-Dlaczego wszyscy mnie ciągle o to pytacie? – mama spojrzała na nią przenikliwie. – Kochanie, wiem, dlaczego mnie wypisano. Cieszę się, że mogę… - to co chciała powiedzieć, nie przeszło jej przez gardło, więc dokończyła tylko: - …w domu.
Wzięła Ann za rękę, widząc, jak szesnastolatce cisną się łzy do oczu.
-Jesteście dla mnie najważniejsi na świecie. Zawsze byliście – mówiła. Chciała powiedzieć swoim dzieciom wszystkie te słowa, które wcześniej rozdzielała tak skromnie. –Ty i Allan… choć nigdy nie było idealnie, to byłam szczęśliwa. Chyba wszyscy troje byliśmy. Miałam… mam was – poprawiła się. – I nic więcej nigdy nie było mi potrzebne. To wy nadaliście jakikolwiek sens mojemu życiu.
Po policzkach kobiety zaczęły płynąć łzy. Widząc to, Annabel rozpłakała się, dając upust swoim emocjom, wszystkiemu, co dziś przeżyła, całej goryczy i żalu.
-Kocham cię, mamo – szepnęła pomiędzy spazmami płaczu.
-Ja ciebie też – Ann pochyliła się nad matką, całując ją w oba policzki.
Rozmawiały jeszcze długo, do późnej nocy rozpamiętując stare czasy, wszystkie zadurzenia Ann (choć nie było ich zbyt wiele), każdy wspólny wyjazd.
Około trzeciej nad ranem, widząc, jak mama zasypia, Annabel cicho wyszła z sypialni.
___________________________________
Dawno mnie tu nie było, ale już się poprawiam :)